“Skoro się nad Panią znęcał, to czemu pani była z nim tak długo?”
To pytanie usłyszałam wczoraj od urzędniczki, do której poszłam po poradę. Przyznaje, zatkało mnie, zabulgotało we mnie 14 lat poczucia krzywdy i niesprawiedliwości. Czemu nie odeszłam? Między innymi przez strach przed takimi komentarzami Karen. Tak, długo wstydziłam się przyznać do tego, co mój już były partner mi robi bo odczytywałam to jako moją osobostą porażkę. Dobrze zresztą zadbał o to, żeby winą za całe zło w naszym związku obarczyć mnie.
Dlaczego nie odeszłam? Bo żaden przemocowiec nie jest przemocowy od samego początku, 24/7. Wręcz przeciwnie – na początku miałam wrażenie, że spotkałam miłosć życia. Był czuły, wrażliwy, słuchał, angażował się, chciał spędzać ze mną czas. Tak bardzo chciał że po 2 tygodniach już u mnie mieszkał (tak, to czerwona flaga), po miesiącu wyznał mi miłość, a po dwóch powiedział, że w przyszłości chciałby się ze mną ożenić. Moje życie stało się cudowne – miałam kogoś bliskiego, kto mnie rozumiał i mówił, że jestem “kobietą jego życia”. Dlatego pewnie zignorowałam pierwsze pęknięcia na tym idealnym obrazku. Gdy na początku związku przyłapałam go na telefonicznym seksie z jakąś panną, powiedział, że robił to dla kumpla, żeby mu pokazać, że jego dziewczyna nie jest mu wierna. Gdy znikał na całe godziny, a potem tłumaczył to najbardziej nieprawdopodobnymi historiami. Gdy dawał się wykorzystywać swojej matce w straszny sposób. Gdy zostawił mnie po dość poważnej ingerencji medycznej (zalecenia lekarza: nie zostawiać jej samej) żeby pójść sobie z kolegą na piwo. Gdy zaczął podważać moje kompetencje zawodowe i prywatne.
Tak, jak się to czyta zebrane do kupy to śmierdzi na kilometr. Tyle, że te wszystkie rzeczy poprzetykane były czułymi słowami, świetnym seksem i wspólnym spędzaniem czasu. Przemocowiec nie jest głupi, wie że jeśli od czasu do czasu nie rzuci czegoś na zachętę partnerka/partner szybko się zawiną. Więc rzucał: przeprosiny, tłumaczenia cieżkim dzieciństwem lub nagłą ingerencją innych ludzi. Nie mieliśmy za dużo kasy, ale gdy tylko sie udawało jeździliśmy nad morze, albo robiliśmy sobie romantyczne wieczory. Cieszyliśmy się tym, co mamy. Do czasu. W pewnym momencie, którego w ogóle nie jestem w stanie uchwycić, nawet z perspektywy, w sposób niemal niezauważalny zmieniła się proporcja. W dziwny sposób z naszego życia znikali powoli ludzie, romantyczne wieczory, spacery, wyjazdy, przyjemności i relaks. Było za to coraz więcej pretensji, że to przeze mnie jesteśmy w takiej a nie innej sytuacji finansowej (gdy się do mnie wprowadził to ja nas utrzymywałam) i życiowej. Przestał mu się podobać mój wygląd. Zmieniałam wygląd. Narzekał, że mam za dużo rzeczy. Grzecznie redukowałam, ale to pozostało motywem do samego końca naszego związku. (Fun fact: z nową partnerką wprowadził do mieszkania dużo nowych rzeczy, przed którymi ze mną się wzbraniał.) Zaczęłam mieć wtedy problemy zdrowotne. Takie niewiadomoco: problemy z utrzymaniem wagi, cerą, odpornoscią. Obwiniałam za to hormony, antykoncepcję i siły tajemne. No i siebie. Badania nie mówiły nic. Uniwersalna recepta lekarzy: niech pani schudnie.
Nabrał okropnego zwyczaju krzyczenia na mnie i chodzenia za mną. Zaczynał kłótnię, a potem, gdy prosiłam żebyśmy byli merytoryczni, żebyśmy trzymali się faktów wpadał w jakieś dziwne maniakalne stany, w których myliło mu się następstwo przyczyn i skutków, obwiniał mnie o rzeczy, których w rzeczywistości nie robiłam, a gdy chciałam to przerwać to jedynym sposobem było opuszczenie mieszkania. W mieszkaniu ładował się za mną nawet do łazienki – nie było gdzie uciec. Zaczęłam wychodzić na samotne spacery żeby ochłonąć.
Gdy czułam się tak wyczerpana, że mówiłam, że dłużej tak nie dam rady, że nie chcę takiego związku przytulał, przepraszał, obiecywał poprawę (nigdy nie nadeszła) i mówił, że jestem kobietą jego życia i jeśli nie ze mną to już z nikim nie będzie.
W ogóle wyczerpanie fizyczne i psychiczne zaczęło być moją codziennością. Nie miałam na nic siły. Kiedyś kłębek enegrii, nagle wyjście po zakupy stało się mission impossible.
W międzyczasie dowiedziałam się o zdradach – jego zdradach. Przepraszał, tłumaczył, że w sumie to moja wina, bo nie dbałam o niego emocjonalnie, albo robiłam ciężką atmosferę w domu i on po prostu chciał “dać komuś coś, co ten ktoś przyjmie” bo ja byłam “wiecznie niezadowolona” (altruista, co?).
Była terapia, moja, jego, nasza wspólna. Na wspólnej wciąż słyszałam, że bez przerwy wałkuję temat zdrad (nawet w sumie nie miałam okazji o tym z nim porozmawiać, bo zaraz padało, że to bez przerwy wałkuję i wracam do przeszłosci). Na jego terapii wnioski były jasne: to wszystko moja wina. Moja terapia? Wściekał się, gdy nie rozmawiałam z terapeutką o tym, o czym on chciał (po każdej sesji byłam odpytywana o czym była). Pojawiła się kontrola: z kim rozmawiałam przez telefon i czemu tak długo? Dlaczego spóźniłam się 15 minut do domu? Dlaczego, gdy on czegoś chce nie robię tego “natychmiast” (“Powinnaś wszystko rzucić i to zrobić!”). Zniechęcanie mnie do kontaktu z przyjaciółmi, utrudnianie. Chciałam się spotkać z przyjaciółkami? Musiałam uprzedzić tydzień wcześniej. Uprzedziłam: i tak kręcił nosem, że w sumie to są głupie i co mi to w ogóle daje albo w ostatniej chwili wymyślał powód dla którego nie powinnam iść. To wszystko posypane coraz mniejszymi okruszkami: “kocham cię”, “jesteś kobietą mojego życia”, “bez ciebie nie dam rady”, “zobacz ile dla ciebie robię” itd.
Pojawiło się dziecko. Trudno wyrazić wszystko to, co zrobił żeby mi pokazać, że dziecko oznacza koniec mojego życia. Cokolwiek złego przydarzało się dziecku było moją winą. Choroba? Nie karmiłam piersią (straciłam pokarm po jego zdradzie). Kolka: “znów coś zżarłaś” i te dwie uciułane krople pokarmu zaszkodziły dziecku. Dziecko nie śpi? “Żle usypiasz!” Zasypia? “Żle usypiasz – to się odbije na jej psychice”. Kazał mi usypiać młodą “aktywnie”, rozmawiając z nią i patrząc jej w oczy. Twierdził, że nic przy dziecku nie robię, nie mam z młodą więzi i on musi się wszystkim sam zajmować. Zaczęłam w to wierzyć. I wierzyłam też, że to wina dziecka. Nie jego, tylko właśnie tego małego niczego nieświadomego człowieka. Miałam baby bluesa, z którego rozwinęła się pełnowymiarowa depresja. Cały czas pracowałam, zajmowałam się domem i dzieckiem i cały czas słyszałam, że nic nie robię, na niczym się nie znam, a moja praca nie ma znaczenia. Nie było wokół mnie nikogo: znajomych albo odstraszył, albo tak odciął że spotkania stały się niemal niemożliwe. Gdy moja mama chciała mi pomagać żebym mogła łączyć pracę (potrzeba było pieniędzy) z opieką nad młodą, robił mi awantury, że moja matka nam dziecko wychowuje. Według niego powinnam była zajmować się dzieckiem, domem, nim, zarabiać pieniądze, ale tak żeby nie przeszkadzało mi to w ogarnianiu wszystkiego.
Nosidło było gamechangerem. Wiem jak to brzmi, ale mogłam wreszcie zapakować młodą na plecy i wyjść z domu. Nagle wszystko stało się jakieś łatwiejsze. Ludzie byli przyjaźni i chętni do pomocy, dziecko wspópracujące i jakieś mi bliższe, krótkie momenty, gdy czułam się jak człowiek.
Na tym etapie rzucał mi już nawet nie okruchy miłości, a raczej brak kar. Kiedyś moja terapeutka zauważyła, że gdy o nim mówię, często robię to w kontekście zasługiwania na miłość, że robię rzeczy żeby był dla mnie miły. Zaczęłam zauważać co się dzieje. Że kłamie, że usiłuje mnie oddalić od córki, że jego zachwania są przemocowe, że mówi do mnie okropne rzeczy, że boję się poruszać drażliwe tematy, bo wiem czym się to skończy, że chodzę po skorupkach jaj byleby nie sprowokować wybuchu, wciąż spięta, że dla świętego spokoju jestem w stanie bardzo przekroczyć własne granice. I że już nie ma romantycznych wieczorów, dobrego seksu (niesamowite jak nagle można stać się bardzo słabym w łóżku…), czułych słów i gestów. Nie ma nic, co by mnie tam trzymało.
“Czemu pani nie odeszła?”
Bo obwiniałam za to siebie (choć pod wpływem terapii coraz mniej). Bo tłumaczyłam sobie, że to dla niego stresujący czas, że kiedyś będzie jak dawniej, jeszcze tylko jeden, drugi, dziesiąty szczyt do zdobycia i wszystko będzie ok. Wierzyłam, gdy mówił, że rozstając się z nim wyrządzę naszej córce najgorszą krzywdę w życiu. W końcu jest panem pedagogiem, na dzieciach się zna. Wierzyłam, gdy mówił, że bez niego sobie nie poradzę. W końcu byłam sama, odcięta od przyjaciół i znajomych. Izolowana od rodziny.
Dlatego mam ogromną prośbę: zanim zapytasz ofiarę przemocy czemu nie odeszła, ugryź się w język. Mocno. Nie masz pojęcia przez co przeszła, a Twoje słowa wcale jej nie pomogą. Innym, które chciałyby odejść też nie.
A co z urzędniczką?
Ostatecznie stanęłam w swojej obronie, powiedziałam: “Obwinia Pani ofiarę, gdy trzeba się skupić na oprawcy. Nigdzie nas to nie zaprowadzi.” Czy byłabym w stanie zrobić to jeszcze 3 miesiące temu? Nie sądzę. Gdyby nie edukacja i wsparcie cudownych kobiet, pewnie nie umiałabym walczyć ani o siebie, ani o innych. I dlatego patriarchat boi się siostrzeństwa, a przemocowcy starają się nas izolować.
Jestem dziewczyną (dziś już starą babą), która miała nieszczęście trafić na Twojego byłego na portalu randkowym (do dzisiaj pamiętam nicka – Segovia) latem 2012 roku. Dość szybko okazało się, że mamy wspólnych znajomych i szybko któraś z koleżanek znających Was oboje z radia Ż. powiedziała mi, że chłopak o ktorego ją pytam jest od „stu lat” zaręczony z Anką K. Przeżyłam szok. Jednak po wystalkowaniu Cię wydawało mi się mało prawdopodobne, by taka pewna siebie, pyskata dziewczyna mogła pozwolić sobie na zdradę. Zaczęłam zadawać K. wiele pytań o to, czy na pewno jest wolny, zwłaszcza po tym, jak po płomiennych wyznaniach miłości i aktach nie tylko słownych przepadł bez wieści na dwa tygodnie (a w międzyczasie na swoim blogu, nomegusta – nigdy go nie zapomnę – wrzuciłaś posta z którego wynikało, że jesteście nad morzem, gdzie jego śpiewaniem i graniem opłacacie ten pobyt). Szybko się zakochałam i co najdziwniejsze – gdy już miałam z nim kontakt, to czułam się kochana, uważałam więc, że należą mi się wyjaśnienia. Usłyszałam, że łączą Was sprawy zawodowe, że Wasze Barzygnali ma zlecenia, które musicie zrealizować, ale to tylko sprawy zawodowe. Na pytania, dlaczego na Radogoszczu, w jego mieszkaniu, nadal są Twoje obrazy, ubrania, tampony i kosmetyki zawsze słyszałam, że nie zdążyłaś ich zabrać. Gdy wstawiałaś kolejne posty na bloga, w których ewidentnie jasnym było, że piszesz o Was i Waszym życiu dostawałam histerii, bombardowałam go wyrzutami. Zawsze słyszałam, że to Twoje „sztuczki”, że on nie wie, po co to robisz, ale uwagi Ci nie zwróci. Bo ma klasę. Wiesz, nawet mi się ta odpowiedź podobała. Nigdy nie mówił o Tobie złego słowa. Nigdy. Więc teoretycznie wszystko składało się na historię o byłej z histerią i o K. pełnym klasy, tylko z wieloma problemami. Ciągnęłam to do lutego 2013, kiedy to miałaś wystawę na Pomorskiej. Wiedziałam o niej. A on, dziwnym zbiegiem okoliczności, akurat tego dnia przyjechał z Nysy, bo musiał spotkać się z dyrekcją tego miejsca, w którym miałaś wystawę. Była śnieżyca roku, ale ja urwałam się z pracy, żeby tam podejść. Zobaczyłam Was razem. Stał z Tobą i przytulał Cię albo coś w ten deseń. Wtedy miałam wrażenie, że mój świat się załamał, dzisiaj się z tego śmieję. Oczywiście – K. przyjechał następnego albo kolejnego dnia z bukietem kwiatów z okazji Walentynek i był szczerze zdziwiony, gdy powiedziałam mu gdzie byłam i co widziałam. Usłyszałam to, co zwykle – że jestem wariatką. Taką jak Ty. I też mam urojenia. Zagroziłam mu, że pojdę na targi na Offie, na których na dniach miałaś się wystawiać i pokażę Ci naszą korespondencję. Pojechałam. Kręciłam się tam godzinę. Brakło mi odwagi. Doszłam do wniosku, że nawet jeśli Cię zdradzał ze mną, to na pewno jest Ci bliżej do niego. Jesteś artystką, jesteś pewna siebie, przedsiębiorcza. No i zapewne nie masz nic przeciw poliamorii, o której tyle mi mówił. Uznałam, że po prostu byłam wpadką. Może naprawdę jest Wam dobrze, może mieliście jakąś przerwę i dlatego to konto na randkach 02. Może przypadkiem się wkręcił w relację ze mną i nie wiedział jak to skończyć, a nie chciał tracić Was. No cóż, tyle „mojego”, że pozwiedzałam Nysę… I poznałam trochę dobrego bluesa… Co jakiś czas zaglądałam na Twoje socjale. Po iluślatach dowiedziałam się, że macie dziecko. Pomyślałam, że jednak jesteście sobie pisani. Że dobrze, że Ci nie powiedziałam o tym, co było. Że lepiej nie wiedzieć. Dziś trafiłam na ten wpis i nie wiem, co mam myśleć. Czy gdybym podeszła do Ciebie wtedy na Offie, to coś by się zmieniło? Czy uwierzyłabyś mi? Czy powstrzymałoby Cię to przed utrzymywaniem go przez kolejne lata? Zachodzeniem w ciazę (choć zapewne kochasz córkę i nie wyobrażasz sobie bez niej życia)? Czy Ty w ogóle wiedziałaś, że on wtedy coś odpieprza na boku??? Jestem pewna, że miałaś podejrzenia. Jest mi przykro. Tym bardziej jeśli to prawda, że on ma już kolejne dziecko w drodze. Kolejną osobę, na której odciśnie piętno swojego zje*bania…
Dziękuję Ci za ten komentarz. Napisałam prv.