Przez ostatni rok pracowałam nad projektem. Nie jestem jeszcze gotowa by mówić o szczegółach, ale wiedz, że włożyłam w niego masę zachodu, pracy i nadziei. A ile się nawizualizowałam… Widziałam siebie, gdy się uda; co będę robić, jak to będę robić. Wpadłam do (kolejnej w życiu) mentalnej poczekalni.
I nie wyszło. Nie udało się.

Cytując Bee (kto nie widział “Bee i Puppycat” to już, sio, oglądać!) “Chyba czuje się teraz jak przegryw, czy coś”. W każdym razie czułam się tak przez ok 15 minut. Przez kolejne 3 godziny było mi trochę smutno i prawie zaczynałam czuć na karku lekkie mizianie samozwątpienia. Takie momenty sprawiają, że zastanawiam się, czy mój ex zepsuł mnie tak bardzo, tak przysmażył mi system nerwowy, że takie ciosy mnie po prostu mało ruszają… I czy coś mnie jeszcze w życiu ruszy. Ale potem patrzę jak młoda się rozwija, głaszczę kotki, robię sztukę albo spotykam się z przyjaciółmi i przypominam sobie, że wszystko z moimi emocjami jest ok. Po prostu lista priorytetów mi się urealniła.
Wracając do tematu, daleka jestem od powtarzania sobie, że ta porażka miała głębszy sens. Widzę jak toksyczne są teksty o tym, że to, co mnie spotyka jest osadzone w większym planie świata. Pewnie zbyt często słyszałam to jako komentarz do przemocy, której doświadczyłam. Nie, sorry, mój były to nie nośnik nauki życiowej, tylko jednostka, która ten rozwój co najwyżej hamowała.

ALE… tym razem trudno mi nie dostrzec, że nie ma tego złego. Raz, że musiałam się wygrzebać z tej mentalnej poczekalni. Dwa, że gdy przychodzi kryzys to zwykle po pierwszym szoku zaczynam działać ze zdwojoną siłą i tak też się stało tym razem. Trzy, że przyszedł czas na podsumowanie i rewizję założeń.
Long story short: uświadomiłam sobie, że po przejściu pierdyliona kursów o tym jak robić dobrze algorytmowi Mety oraz różnym instytucjom, dałam tej wiedzy przejechać moją sztukę. Przygotowywałam się pod targi. Dopieszczałam stoisko i wydruki. Czyściłam prace tak, żeby dobrze wyglądały w siatce zdjęć. Opracowywałam portfolio żeby wygladało, że od momentu, gdy wyszłam z pieluch, doskonale wiedziałam jaką sztukę będę robić i konsekwentnie trzymałam się założeń XD… Jak teraz to piszę to mnie skręca ze śmiechu nad tym absurdem.
Ta moja “porażka” wbrew pzorom dała mi wiele wolności, a z wolnością przyszła radość i lekkość.
Od tygodnia tworzę “brudne” kolaże. Czego ja tam nie wklejam! Właściwie wszystko co mi wpada w rękę i jest mniej więcej zdatne do przyczepienia do papieru jest ok. “Czyste” też tworzę, ale tylko takie, które dają mi przyjemność. Dawno nie czułam takiej radości przy tworzeniu. To jest ten mityczny stan flow, o którym pisze w swojej książce Daniel Pink (“Drive” polecam do poczytania – całkiem dobre). Jak tak teraz o tym myślę, to ostatni raz się tak czułam na studiach, gdy siedziałam w pracowni interpretacji druku, albo gdy tworzyłam prace dyplomowe.
Czy z tego jest jakiś morał? Jasne, że jest. Tak strasznie słodkopierdzący, że nawet nie będę go pisać ;p